Autostrada do piekła

   Postawienie na tanich Chińczyków było ryzykowne. Gdyby się udało, gdyby małe chińskie rączki zbudowały nam za małe pieniądze A2 - minister infrastruktury i jego ludzie wypinali by piersi po ordery. Skądinąd słusznie. Rozumiem więc, że jeśli się nie uda (a zdaje się, że tak będzie) będą mieli dość odwagi, by wziąć na siebie winę.

   Chyba w żadnej innej dziedzinie życia powiedzenie o sukcesie, który ma wielu ojców i klęsce która jest sierotą, nie jest tak prawdziwe jak w polityce. Gdy premier z fanfarami przecina wstęgi na kolejnym odcinku którejś z naszych A, niedwuznacznie daje zawsze do zrozumienia, że autostradowe przyspieszenie zawdzięczamy wyłącznie wysiłkom i kompetencjom jego rządu. Gdy w ministerialnej świcie, wizytuje budowy stadionów, gdy kiwa z podziwu głową i uśmiecha się z dumą, też puszcza światu sygnał: "Zobaczcie, jacy jesteśmy dzielni i sprawni". Nota bene - przy większości z takich okazji, odzywają się rządowi poprzednicy PO, przypominający jak dużą cześć fundamentów pod dzisiejsze sukcesy położyli oni i jak to Tusk chwali się dziś ich osiągnięciami.

   Gorzej, dużo gorzej jest dziś, gdy nagle okazuje się, że dalsza budowa najważniejszej z "euroautostrad" staje pod wielkim znakiem zapytania, a na Stadionie Narodowym wszystko zaczyna się sypać.

   Urzędnicy i ministrowie starają się z kamiennymi minami zapewniać o tym, że są optymistami, i że "nic strasznego się nie dzieje". Ich partyjno-koalicyjni koledzy, z umiarkowaną wiarą w głosach wyrażają nadzieję, że "może nie wszystko stracone". A z kancelarii premiera dochodzą - tradycyjnie zresztą - głosy że "Tusk się wściekł". Tego, jak bardzo się wściekł, dowodzić ma, podany przez kampanięnażywo.pl przeciek, że szef rządu powiedział szefowi Narodowego Centrum Sportu, że sam będzie musiał "zapier...ć z łopatą na budowie", jeśli będzie trzeba.

   Nie jestem entuzjastą natychmiastowego i masowego ścinania głów, gdy dzieje się cokolwiek złego. Nie uważam, by magiczne sformułowanie o ,,politycznej odpowiedzialności" skazywało każdego ministra na dymisję, po błędzie jednego z podległych mu urzędników czy funkcjonariuszy.

   Nie sposób jednak nie przypomnieć premierowi, że swego czasu wyznaczył wysokie standardy tej odpowiedzialności. Gdy odwoływał ze stanowiska Ćwiąkalskiego wydawało się, że posady w rządzie PO-PSL, będą najbardziej gorącymi i niepewnymi w Polsce, że u Tuska wystarczy najmniejsze potknięcie, nieprzemyślana wypowiedź, by pożegnać się ze stanowiskiem. Od tego czasu upłynęło mnóstwo wody w Wiśle, ministrowie rządu zaliczyli dziesiątki błędów, niekonsekwencji, niezrealizowanych zapowiedzi, niemądrych słów i .... nic, albo niemal nic - bo jedyna fala dymisji, związana była z aferą hazardową, a obok winnych polegli w niej i niewinni, których poświęcono dla większego efektu.

   Cezary Grabarczyk, niemal regularnie, jest wybierany w różnych rankingach najgorszym ministrem rządu Tuska. Nie potrafię ocenić, czy rzeczywiście w jego resorcie dzieje się aż tak źle, jak twierdzą oponenci, ale bez wątpienia polska kolej i drogi nie nastrajają pozytywnie do żadnego z rządzących nimi ministrów, a to co działo się w czasie zmiany rozkładów kolejowych wołało o pomstę do nieba.

   Podczas "kryzysu rozkładowego" Grabarczyk potrafił posypać głowę popiołem i zdymisjonować kilku szefów kolei (choć część z nich właśnie wraca do PKP bocznymi drzwiami). W obliczu "chińskiego kłopotu" robi na razie dobrą minę i twierdzi, że sobie poradzi, a na Euro 2012 autostrada "będzie przejezdna". Pomijam już fakt, że to sformułowanie brzmi niepokojąco, ale niech tam...., gorzej, że zweryfikujemy je - tak na 100% - dopiero po wyborach. I obawiam się, że dzisiejsze, uspokajające wypowiedzi, podporządkowane są właśnie zadaniu głównemu, czyli zapewnieniu rządowi przedwyborczego spokoju. A po wyborach...? A kto po wyborach będzie miał głowę do rozliczania winnych? Zwłaszcza, gdy winni nie będą już ministrami?